To miały być wakacje idealne. Zakupiłam kremy do opalania, letnie sukienki, kapelusz, dodatkową kartę pamięci do aparatu, czyli cały asortyment niezbędny na urlop w południowych Włoszech na początku września. Wyjazd do regionu Apulia marzył mi się od ładnych kilku lat. W zasadzie nie wiem skąd się to marzenie wzięło. Chyba po prostu kiedy dowiedziałam się o istnieniu tego regionu, jeszcze niewiele o nim wiedząc, postanowiłam sobie, że chcę tam jechać i już.
W końcu nastał czas na przeobrażenie marzenia w plan. Chciałam zaszyć się na tydzień w jakiejś niewielkiej możliwie mało turystycznej mieścince nad morzem, która w miarę możliwości byłaby otoczona również zielenią. Okazało się, że miejscem, które idealnie spełnia moje oczekiwania jest półwysep Gargano, ostroga włoskiego kozaka. Mój wybór, w sumie przez przypadek, padł na miejscowość o nazwie Mattinata. Los chciał, że akurat w okresie planowania naszego wyjazdu i związanej z tym przedsięwzięciem mojej wielkiej rozterki (bo wszędzie tak pięknie) w czasopiśmie Bell’Italia ukazał się dodatek poświęcony Apulii. Pierwszy artykuł dotyczył szlaku trekkingowego wzdłuż wybrzeża, który startował z Mattinaty. Jako że właśnie tego typu atrakcji poszukiwałam, zostało postanowione. (Żeby wywołać suspense powiem tylko, że ostatecznie tego szlaku nie przeszliśmy, ale więcej na ten temat dowiecie się w jednym z kolejnych odcinków).
[Mattinata znajduje się na tym niebieskim skrawku u góry, zaraz obok Monte Sant’Angelo (nie jest zaznaczona na mapie). Jeśli klikniecie w obrazek, otworzy się on w nowym oknie i da się cokolwiek dojrzeć. A mapka pochodzi z książki „My mini Puglia” Williama Dello Russo.]
Planowałam spędzić tam cały tydzień, pomieszkać tam, wczuć się w atmosferę miejsca, uczynić sobie z niego punkt wypadowy do innych miast. A przede wszystkim musieć tylko raz spakować na powrót walizkę. Jednak realia południowych Włoch sprawiły, że musiałam jeszcze przed wyjazdem zweryfikować swoje plany. (W tym miejscu trzeba zaznaczyć, że nie jesteśmy zmotoryzowani, także zmuszeni byliśmy dostosować się do miejskiej i pozamiejskiej komunikacji.)
Jak napomknęłam, pierwotny plan był taki, żeby osiąść w Mattinacie i stamtąd urządzać sobie ewentualne wycieczki. Jedną z nich miała być wycieczka do Alberobello. W zasadzie to nawet nie była ewentualna wycieczka, to była wycieczka, którą absoultnie chciałam odbyć. Lawirując między różnorakimi rozkładami jazdy okazało się jednak, że niewykonalnym jest obrócenie z Mattinaty i Alberobello i z powrotem w ciągu jednego dnia. Albo inaczej, jest to i może wykonalne, ale jedynym, co zwiedzi się podczas takiego wypadu w Alberobello będzie stacja kolejowa. Taka perspektywa średnio nas zachwycała, toteż postanowiliśmy zatrzymać się na jedną noc również w tej miejscowości. A jako że znalazłam jak się wydawało piękny czterogwiazdkowy hotel z hydromasażem i basenem za 60 euro za noc dla dwóch osób, stwierdziłam, że szkoda, żeby się te cuda techniki miały zmarnować i zabookowałam na dwie noce, zamiast jednej.
Ze względów ubogiej komunikacji miejskiej południowych Włoch musiałam dokonać jeszcze jednej modyfikacji swoich planów. Do Rzymu wracaliśmy w niedzielę pociągiem Intercity z Foggi. Okazało się jednak, że w niedziele z Mattinaty jedzie do Foggi tylko jeden autobus, jeśli w ogóle. Stwierdzliśmy więc, że pewniejszym rozwiązaniem będzie pojechać tam dzień wcześniej i przenocować. Z jednego miejsca noclegowego zrobiły się tym sposobem trzy. Początkowo trochę mnie to zbiło z tropu, ale ostatecznie postanowiłam przekonać się do starej ludowej maksymy, iż „nie ma tego złego”.
Nastał dzień podróży. Jak zwykle przed wszelkimi wyjazdami byłam zestresowana i przekonana, że o czymś zapomniałam. Jak się później okazało, moje przeczucie nie było bezpodstawne, gdyż zapomniałam pudru do twarzy.
Wyjechaliśmy z Terni w poniedziałek 5 września o 5:40. Jechaliśmy do Rzymu praktycznie w nocy – trudno było określić czy akurat jesteśmy w tunelu czy nie. Pociąg przyjechał na stację Roma Termini punktualnie, co szczególnie mnie nie zdziwiło, bo ogólna prawidłowość tego połączenia (jak i prawdopodobnie wszystkich pozostałych połączeń na świecie), jest taka, że kiedy jedziesz na wakacje i masz sporo czasu na przesiadkę pociąg przyjeżdża co do minuty, ale kiedy spieszysz się do pracy bądź na egzamin, to opóźnienie masz jak w banku.
Drugi etap naszej podróży, Roma – Bari, rozpoczął się o 7:28. Jechaliśmy przecudownym Intercity rodem z polskich lat 90’. No dobra, przesadziłam, był może trochę bardziej nowoczesny (wtyczki z prądem!), ale miał przedziały i liczy się tylko to, bo je uwielbiam. Na czas sześćipółgodzinej podróży pociągiem miałam ambitne plany – czytanie specjalnie na tę okazję zakupionej książki (Gdzieś dalej, gdzie indziej, Dariusz Czaja), rozpoczęcie zapisków w specjalnie na tę okazję zakupionym zeszyciku z włoskim miasteczkiem na okładce (mówiłam, że się przygotowałam!), gapienie się przez okno. Ostatecznie zasnęłam. Obudziłam się pod koniec podróży, kiedy byliśmy już w Apulii. Na tym ostatnim odcinku częściowo zrealizowałam plan gapienia się przez okno i uświadomiłam sobie, że niewiele straciłam. Za oknem pustka. Niby pola, niby lasy, ale jakieś szarobure, opustoszałe. Ni to ludzi, ni to samochodów, zupełnie bez życia. Poczucie bezludzia wzmażał we mnie fakt, że byliśmy prawie jedynymi osobami w całym wagonie. Załączam Wam zdjęcie, żebyście lepiej mogli sobie zwizualizować te widoki.
Wiem, że może to nie najlepszy sposób na rozpoczęcie (sic! jesteśmy już w połowie) posta, który ma zachęcać do owiedzin w południowych Włoszch, ale ten niezachęcający akcent jest w rzeczywistości bardzo istotny. Stanowi bowiem kontrastujące tło dla ostatecznego celu naszej podróży. Otóż w Alberobello, już po odbyciu ostatniego fragmentu podróży, tym razem lokalnym pociągiem z Bari wśród jeszcze bardziej opustoszałych, brzydkich okolic, brzydkich domów, śmieci i skał w kolorze rdzy, poczułam się jak w innym kraju. Może i byłoby to normalne, gdyż ostatecznie jak by nie było jestem Polką, a nie Włoszką, tyle że mieszkam we Włoszech od prawie 5 lat, znam ten kraj stosunkowo dobrze i wyjazd tu nie stanowi dla mnie wyjazdu „za granicę”. Ale tym razem to był właśnie wyjazd za granicę. To był wyjazd za te pustkowia odgradzające Włochy dobrze mi znane od tych zupełnie innych, nieodkrytych i trochę tajemniczych.
Wysiedliśmy na najbardzij zadupiastej stacji, na jakiej w życiu wysiadałam. Szczerze mówiąc w ostatniej chwili się zorientowałam, że już stoimy przy peronie i trzeba się ruszyć. Co mnie jednak zdziwiło, funkcjonuje tam system zapowiadania pociągów. Zapobiegliwie, jak to ja, postanowiłam od razu kupić na stacji bilety powrotne. Na stacji żywej duszy, ale kasa biletowa otwarta. Tyle że w kasie nikogo. No to staję i czekam. Czekam. Ktoś wchodzi do kasy po drugiej stronie okienka, patrzy na mnie. Myślę, że zaraz zapyta czego chcę, czekam. Ten ktoś wychodzi. To czekam dalej. Wchodzi ktoś inny, podobna sytuacja, czekam dalej i myślę sobie „benvenuti al Sud”. W końcu pojawia się trzeci osobnik, który wreszcie okazjuje się być kasjerem. Kupuję bilety i obieramy kierunek „super-4-gwiazdkowy-hotel-z-basenem-i hydromasażem”. Po drodze kilka szybkich fotek, a w międzyczasie zaczyna się psuć pogoda. W „super 4-gwiazdkowym” hotelu w łazience grzyb, a hydromasaż tak głośny, że bardziej drażni niż relaksuje. Nie pozostaje nic innego, jak pójść na kolację. Toteż przeprowadzamy research gastronomiczny w celu wyboru lokalizacji na ten cel. Wybór poparty rademi obsługi hotelu oraz opiniami z Trip Advisor pada na restaurację Il pinnacolo mieszczącą się w kompleksie trulli, czyli tych specyficznych białych okrągłych domków, z których to właśnie słynie Alberobello i które widnieją na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. W sumie cudem udaje nam się zarezerwować stolik. Jest poniedziałek, ale lokal pęka w szwach, przez co obsługa nie poświęca nam zbyt wiele czasu i uwagi, choć mimo wszystko jest miła. Siadamy na tarasie podobno z widokiem na trulli, choć przyznam szczerze średnio je dostrzegałam. Ale to nic, i tak było ładnie. Na początek zamawiamy na spółę (w dwójkę) antipasto della casa za piętnastaka, czy coś koło tego. Pojawia się siedem porcji lokalnych przysmaków. Nic się nie mieści na stole. Kelner stawia chleb na krześle. Takie klimaty. Lokalne przysmaki, które widnieją na zdjęciu są pyszne.
Kiedy wydaje nam się, że przystawka dobiegła końca, na stół wjeżdża druga część tego punktu programu. Kolejne siedem potraw, tym razem na ciepło.
Nie zdążamy ze zjedzeniem przystawki, gdy na stole lądują makarony, a dokładniej dwie porcje na różne sposóby przyrządzonych orecchiette. Jest to makaron typowy dla regionu Apulii, a jego nazwa dosłownie oznacza „uszka”, choć ich kształt zupełnie nie przypomina naszych polskich uszek wigilijnych. Porcje dosyć pokaźne. Ja zamówiłam widoczne poniżej orecchiette alle cime di rapa, regionalny specjał Apulii, zwłaszcza prowincji Bari. Cima di rapa to liście rzepy.
Średnio mi to danie posmakowało, bo było gorzkawe, a ja za takimi smakami nie przepadam. Wymieniłam się więc z chłopakiem na wersję z sosem pomidorowym, parmezanem i, jak domniemam, liśćmi dzikiej rukoli. Co mnie pozytywnie zdziwiło, kiedy postanowliśmy podpisać akt kapitulacji wobec tych dwóch, dla nas za dużych, porcji, kelnerka zaproponowała, żeby nam resztę zapakować. Tak się wyśmiewa Południe za jego „zacofanie”, a to właśnie tylko tu (poza Australią) spotkałam się z taką, wyrażoną w sposób zupełnie naturalny, propozycją. No więc zabraliśmy te resztki, z łakomstwa wcicnęliśmy w siebie jeszcze deser w postaci panna cotty i zapłaciliśmy rachunek w wysokości 55 euro, czyli ceny bardzo przystępne. Tzn. może z polskiej perspektywy brzmi to trochę mniej przystępnie, ale ja jako punkt odniesienia przyjmuję tu koszt kolacji w zupełnie nieturystycznej Terni, gdzie zwykle na osobę wydaję około 30 euro. Biorąc pod uwagę wysoką jakość potraw, wielkość porcji oraz lokalizację, 55 euro w dwie osoby (w tym pół litra wina i piwo) to naprawdę nie tak dużo.
Po kolacji udaliśmy się na nocny spacer po wschodniej stronie miasta. Polecam taką atrakcję każdemu. Trochę padało, ale i tak było cudownie. Białe trulli są w nocy pięknie oświetlone kontrastując z czarnym niebem. Na uliczkach żywej duszy, poza pojedynczymi mieszkańcami na spacerze z psem. W każdym razie turystów brak. Miałam wrażenie, jakby cała okolica istniała tylko dla nas. Poza tym bezpiecznie. Przez cały dzień nie spotkałam ani jednej osoby, która wyglądałaby „podejrzanie”, a poza tym w zabudowaniach Alberobello trudno byłoby się gdzieś zaczaić.
Tym optymistycznym akcentem kończy się relacja z pierwszego dnia naszej podróży. W Alberobello spędziliśmy jeszcze jeden dzień, ale o nim opowiem w kolejnej części, gdyż miejsce to zdecydowanie zasługuje na osobny post. Mam nadzieję, że nie zanudziły Was te moje grafomańskie wypociny. Być może ich część jest Wam zupełnie zbędna, choć liczę na to, że przynajmniej niektóre informacje, trochę inne niż z tradycyjnego przewodnika, dla kogoś okażą się przydatne. W każdym razie poniżej znajdziecie podsumowanie najważniejszych informacji praktycznych.
I jeszcze jedna uwaga na sam koniec. Stosunkowo dobrze znam Włochy, ale na Południu spędziłam tylko tydzień. Dlatego nie występuję tu w roli eksperta. Wszystkie powyższe oraz nadchodzące zapiski to moje osobiste przemyślenia i spostrzeżenia, zupełnie subiektywne. Tym razem, na nowo, po latach, jestem we Włoszech turystką. I bardzo mi w tej roli przyjemnie.
INFORMACJE PRAKTYCZNE
Podróż
Rzym-Bari
Jechaliśmy pociągiem Intercity, który kursuje raz dziennie. Podróż trwa 6:32 h. 7:28-14:00.
Bilety można dostać już za 9,90 euro, w klasie Super Economy, jeśli zakupi się je z odpowiednim wyprzedzeniem (czyt. przed wyczerpaniem „zapasów”). Tylko trzeba pamiętać, że w przeciwieństwie do biletu o pełnej cenie (tzw. „Base”), nie można zmienić daty wyjazdu. Bilet pełnocenowy kosztuje 49 euro. Isnieje jeszcze klasa Economy, kosztuje 19,90 euro, ale też są znaczne ograniczenia co do ewentualnej wymiany.
Inną opcją jest Frecciargento, która kursuje trzy razy dziennie. Podróż trwa 4 h. Ceny w klasie Super Economy 24,90 euro, Economy 39,90 euro, Base 59 euro.
Bilety do kupienia w kasach lub na www.trenitalia.it, gdzie znajdziecie również rozkład jazdy.
Bari-Alberobello
Do kupienia w kasie lub na stronie Ferrovie del Sud Est (trzeba się zalogować) na konkretną godzinę. Bilet kosztuje 4,90 euro. Peron z którego odjeżdza pociąg do Alberobello (kierunek Martina Franca) znajduje się na końcu stacji, za peronem 10. Trzeba wejść do góry z tunelu po ostatnich schodach po lewej. Po prawej stronie będzie ulica, po lewej taki jakby otwór na drzwi i tam właśnie znajduje się mini dworzez Ferrovie del Sud Est z dwoma torami. Jeśli kupicie bilet w kasie musicie skasować go w kasowniku na peronie.
Alberobello znajduje się między stacją Putignano a Martina Franca.
Hotel
Hotel, w którym nocowaliśmy nazywa się His Majesty. Może nie jest to do końca to, czego spodziewamy się po hotelu 4-gwiazdkowym, ale za taką cenę (60 euro za pokój dwuosobowy ze śniadaniem) polecam. Hotel znajduje się bardzo blisko i centrum i stacji (choć w taki małej mieścince jak Alberobello to akurat nie wyczyn), jakieś 10 min pieszo. Basen jest piękny, a obsługa bardzo miła i dyspozycyjna. Śniadanie raczej klasyczne. Szwedzki stół na słodko i słono, dosyć duży wybór, ale bez szału.
Jedzenie
Pierszą kolację spożyliśmy w restauracji Il pinnacolo. Restauracja znajduje się w pięknej okolicy, jedzenie tradycyjne i bardzo dobre, obsługa miła, ceny przystępne. Bardzo obfita przystawka, 2 obfite porcje makaronu, 2 desery, pół litra wina, piwo rzemieślnicze i coperto wyniosły nas łącznie 55 euro. Wskazana rezerwacja.